“No jak tam? Idzie długi weekend. Gdzie wyjeżdżacie?”… to chyba najczęstsza fraza jaką słyszałam w ostatnim czasie “na mieście”, w pracy, wśród znajomych czy w rodzinie. Dopiero był długi weekend majowy, teraz czerwcowy… tylko patrzeć jak zaraz wakacje i będzie sierpniowy. Najciekawsze dla mnie w tym pytaniu jest to, że w swojej konstrukcji zakłada już ono, że przecież na długi weekend się wyjeżdża. Niedorzecznością jest wręcz siedzenie w domu. A ja siedzę. Od lat. Niezmiennie i z uśmiechem na ustach.
Trochę irytuje mnie ta wszechobecna presja na podróżowanie i wyjeżdżanie. Podróżujesz dużo, wrzucasz fotki na Fejsa czy Insta i tylko wtedy Twoje życie jest “cool”, wszyscy Ci zazdroszczą. Wręcz nie do pomyślenia jest, że ktoś nie lubi podróżować, albo podchodzi do tego tematu o wiele bardziej pragmatycznie. Nie pcha się na wyjazd tam, gdzie jest dużo ludzi, w terminach, kiedy “jadą wszyscy”, albo w miejsca, które są w danym roku “na topie”. Jedzie, wtedy kiedy ma ochotę i gdzie chce, ale nie dlatego, że “TAM” się jeździ i “na długi weekend” się jeździ.
I tak się zastanawiam, dlaczego mnie to irytuje… bo nie chodzi o to, że ja czuję się źle z tym że wybieram, aby zostać w domu. Widzę jednak wiele osób, które egzotyczne podróże, częste wyjeżdżanie zaczynają traktować trochę jak nowoczesną formę posiadania super wypasionej fury. Slogan “wiesz, mam Ferrari” (albo wstaw tu nazwę dowolnej rzeczy, którą uważasz za luksusową) jest uważany za “przechwałki”, “nowo-bogactwo”, “świecenie złotem”, a stwierdzenie: “wiesz, w tym roku byłem na Seszelach, Malediwach i właśnie jadę do Tajlandii” wzbudza podziw, zazdrość i wielką chęć kopiowania, bez względu na cenę. Bo w dzisiejszych czasach, jeśli chcesz pokazać swój status społeczny – to najlepiej zrobić to właśnie przez pryzmat tego ile razy w ciągu roku wyjeżdżasz i gdzie jeździsz.
Nie zrozumcie mnie źle – podróże są fajne.
Dobre podróże poszerzają horyzonty, odblokowują kreatywności, otwierają nas na świat, innych ludzi, kultury i zmiany. Sama wyjeżdżam, a stan “transportowy” podróży, czyli wtedy kiedy gdzieś jadę, wręcz uwielbiam. Lubię się przemieszczać z miejsca na miejsce, poznawać różnych ludzi w podróży… ale ostatnio mam wrażenie, że cały ten trend podróżniczy idzie w “dziwnym kierunku” i staje się jakimś symbolem bogactwa i manifestacji tego, na co mnie stać. Czasami nawet zahacza nawet o manifestację wolności. No bo jak jesteś NAPRAWDĘ wolnym człowiekiem, to przecież nie siedzisz “w domu”.
Nie chodzi mi też o takie sytuacje, gdzie ktoś jest faktycznie “podróżnikiem”, albo “podróżniczką”. Takie, gdzie podróże to czyjaś pasja, gdzie widać, że podróżniczym stylem życia żyje na całego.
Chodzi mi o takie sytuacje, gdzie podróże to “ucieczka” od smutnej codzienności, szefa, który Cię wkurza, jedyna rekompensata za ciężką pracę, czy wręcz oznaka stylu życia pokazującego “że mnie stać” albo chęć przynależenia do jakiegoś “elitarnego” klubu, bo “przecież wszyscy wyjeżdżają” i w ogóle “kto nie lubi podróży”. Sytuacje, kiedy nikt właściwie nie pyta – na długi weekend zostajecie w domu czy wyjeżdżacie, tylko pyta – gdzie / dokąd jedziecie. Zakładając, że wyjazd to jest obowiązująca “norma”.
A normą przecież nie jest, jeśli na taki wyjazd na weekend, czy wakacje potrafimy się zadłużać, albo wydawać pieniądze, których jeszcze nie zarobiliśmy. Wystarczy spojrzeć na reklamy firm pożyczkowych, żeby przekonać się, że amatorów takiego wycieczkowego “zastaw się, a postaw się” nie brakuje.
I to mnie właśnie wkurza! … że nadal wiele osób “łapie” się na taki wabik i współczesny świat zaczyna nas przekonywać, że jedynie podróżując dużo i daleko możemy być szczęśliwi i spełnieni.
Jak więc stanąć w poprzek ogólnym trendom i mieć jakieś argumenty, przede wszystkim dla siebie samego, żeby jednak w długi weekend zachować zdrowy rozsądek i zostać w domu? Szczególnie jeśli na taki wyjazd mamy się zadłużać, wydawać pieniądze z limitu z karty, który spłacimy w kolejnych miesiącach, albo zapłacić za niego z pensji czy zlecenia klienta, z którego pieniędzy na koncie jeszcze nie mamy!
To blog finansowy, wiec zacznijmy właśnie od zdrowego rozsądku i podstawowych argumentów finansowych za tym, dlaczego na długi weekend opłaca się zostać w domu:
1. Wszystko kosztuje kilkadziesiąt, a czasami nawet 100% drożej.
Ceny lotów, wycieczek, kwater podczas długich weekendów idą mocno w górę. Po co mam wydawać na wyjazd więcej, skoro jadąc dokładnie w tę samą podróż, w innym terminie zapłacę mniej? Jeden czy dwa dni “dodatkowo wolne” nie są dobrym kontrargumentem i to, że tak ciężko pracujesz też nie… a i jeszcze jedno! Nie jest prawdą, że jak pracujesz w korpo, to w innym terminie nie można wziąć urlopu. Jeśli tak faktycznie jest, to mówię Ci: rozejrzyj się i zmień korpo oraz szefa. Ja miałam szefów, którzy oczekiwali ode mnie samodzielności i odpowiedzialności w pracy, a więc także w planowaniu swojego urlopu. Tacy szefowie są na świcie i są w świecie korpo.
2. Buduję swoją poduszkę bezpieczeństwa.
Są pewne priorytety finansowe. Uważam, że wyjazd na jakiekolwiek wakacje, jeśli nie mamy odłożonych przynajmniej sześciomiesięcznych ( a najlepiej co najmniej dwunastomiesięcznych) kosztów utrzymania, jest zbędnym luksusem. Najpierw poduszka bezpieczeństwa, potem luksusy w postaci wakacji.
3. Zbieram na XXXXX (tu wpisz coś, co jest dla Ciebie cenniejsze niż 3 lub 4-dniowy wyjazd).
Jeśli znasz swoje priorytety finansowe, to może okazać się, że jest jeszcze coś (poza poduszką bezpieczeństwa), co zamiast takiego wyjazdu na długi weekend chciałabyś lub chciałbyś mieć. Pamiętaj, to gdzie są Twoje prawdziwe priorytety życiowe, najlepiej pokazuje właśnie to, na co wydajesz swoje pieniądze.
4. Nie wydaję na konsumpcję pieniędzy, których nie mam.
To może być bardzo trudne, do wypowiedzenia głośno do znajomych, bo większość z nas będzie bała się oceny przez innych, że zwyczajnie jesteśmy “biedni”. Ale nawet jeśli nie wypowiesz tego jako argumentu do innych, to warto taką zasadę mieć dla siebie.
Wyjazd na wakacje czy długi weekend to nic innego jak konsumpcja, wydatek na styl życia. A tych nie powinniśmy finansować z kredytu, czy pieniędzy, które być może zarobimy lub dostaniemy (bo nie mamy ich jeszcze w ręku, czy na koncie).
Tylko czy to działa ?
No dobrze, tylko gdyby ze zdrowym rozsądkiem, logiczną argumentacją i szybkim zbijaniem zachcianek było u nas tak dobrze, to wszyscy bylibyśmy nieziemsko bogaci i szczęśliwi 😉 .
Człowiek to jednak taki twór, który kocha emocje, a właśnie dalekie podróże jak mało kto, takie emocje mogą nam zapewnić. Do tego wakacyjne reklamy, social media i inne triki marketingowe szczególnie w tym okresie działają mocno. Zachęcają, żebyśmy porzucili zdrowy rozsądek i chwytali dzień, oczywiście w postaci jakiegoś fantastycznego wyjazdu.
Jak więc żyć i radzić sobie z tak niesprzyjającym środowiskiem w koło, które tylko myśli o tym, jak tu sabotować nasze oszczędzanie?
Najlepszym sposobem jest zbudowanie sobie swojej własnej, emocjonalnej historii właśnie o tym, dlaczego WYBIERAM bycie we własnym domu w długie weekendy (czy wakacje). Jeśli ta historia jest spójna z naszymi wartościami i tym, co właśnie dla nas w życiu jest ważne – to mamy szansę na sukces.
Poniżej mam dla Was zestaw moich prywatnych argumentów (poza tym, że nie cierpię kolejek, tłumów ludzi i upałów) – po co na długie weekendy zostaję w domu.
Szczęśliwie od wielu lat akurat jest tak, że nie mam jakiś szczególnych ograniczeń czasowych czy finansowych, żeby w długie weekendy zrobić sobie wolne. Natomiast po paru próbach okazało się, że ja zupełnie nie chcę wyjeżdżać w tym czasie z Warszawy. Moja historia jest mocna, bo jest “moja” i jest prawdziwa. Dlatego działa i sprawia, że bez żalu siedzę w domu, choć w sumie “do woli” mogłabym szaleć w jakiś odległych “destynacjach”.
Może któryś z moich argumentów Cię zainspiruje i pomoże Ci zostać narratorem Twojej opowieści. Warto stworzyć sobie taką własną historię, która sprawi, że będziesz żyć w zgodzie z sobą, nawet jeśli jest to wbrew panującym trendom i zwyczajnie będziesz się z tym czuć dobrze. Stwórz opowieść, która będzie Twoja, będzie dla Ciebie prawdziwa, i z którą będziesz czuć się dobrze. Taką, która sprawi, że faktycznie pieniądze na podróże, to czy je masz, czy nie, przestanie mieć dla Ciebie jakiekolwiek znaczenie.
Dlaczego nie wyjeżdżam na długi weekend?
5. Mam życie, od którego nie potrzebuję “ucieczki”.
Lubię swoje życie. Swoją pracę. Swoją rodzinę. Swoich przyjaciół i znajomych. Ludzi, z którymi pracuję. Nie mam więc presji, że akurat w długi weekend, koniecznie muszę się gdzieś wyrwać. Nie muszę “uciec stąd”, odsapnąć, odpocząć. Odpocząć od szefa, od rodziny, od tego miasta, czy od czego tam jeszcze “trzeba” odpoczywać.
Nawet jeśli by tak było, to wierz mi, że taki wyjazd, zadziała na krótko, na moment odcięcia od prawdziwego “problemu”. Ja jestem zwolennikiem załatwiania problemu u źródła, a nie stosowania ciągle nowych “łatek” na popsuty “system”. Jeśli moim motywem jest “ucieczka od czegoś”, to pojadę, wrócę i większy problem też wróci.
Oczywiście, że bywam zmęczona, przepracowana, niewyspana. Helloł, mam niewiele ponad 3-latka w domu, który co jakiś czas łapie jakieś wirusy, przeżywa swoje historie z dnia przez sen, a ja oczywiście śpię na “czujce” i na prawie każde marudzenie się budzę. (Wszystkie Mamy, które tak mają – ręka w górę). Czasami (no dobrze, dość często) “przeginam” z pracą do późna… jednak, żeby odpocząć, zrelaksować się, to nie potrzebuję wyjazdów. Wystarczy mi wyniesienie się na kilka godzin do innego “lokalu” i na ogół wszystko wraca do normy.
6. Wakacje czy wyjazd na długi weekend nie jest dla mnie oznaką luksusu.
Rejs na statku czy wyjazd na egzotyczne wakacje nie są dla mnie żadną oznaką luksusu, czy statusu społecznego. Być może jestem z innego pokolenia, a może chodzi o to, że mając lat ponad czterdzieści i bagaż doświadczeń wiem, że miłość i bliskość z drugim człowiekiem, zdrowie, grono prawdziwych przyjaciół w koło – to są prawdziwe luksusy w życiu. Pieniądze mają być jedynie środkiem do realizowania tego, co w życiu liczy się dla nas najbardziej. Do nich mam podejście bardziej zdroworozsądkowe. Pieniądze warto mieć, bo zapewniają nam w obecnym świecie, chociażby wolność, o czym pisałam już w artykule: Materialistka, czyli ja.
Zabawa w manifestacje “gdzie to bywam” i “jak to podróżuję”, tylko po to, żeby udowadniać komuś lub całemu światu, że mnie stać, zupełnie mnie nie kręci. Asertywna jestem bardzo. Wiem, kiedy coś jest “moją bajką”, a kiedy nie jest i otwarcie, z szacunkiem do uczuć innych to komunikuję.
7. Znam swoje wartości i priorytety życiowe.
Moje życie jest moje. Moje wartości są moje, moje cele są moje… i mam prawo, aby były inne niż ogólnie panujące trendy. Na sam koniec, ostateczne rozliczenie będzie i tak zawsze “na mój koszt”. Albo stanę i powiem sobie, że przeżyłam je dobrze, albo będę żałować, że podążałam drogą wytyczoną przez to, czego inni i świat oczekuje ode mnie.
Oczywiście, że czasami (ba nawet często w drodze do celu) robię, rzeczy, których wcale nie chce mi się robić. Wiem natomiast czemu służą i wiem, że robię to, aby zrealizować swój cel, swoje wartości i siebie. Podróże – szczególnie tak zwane “plażowanie i leżakowanie” same w sobie nie są jakoś wysoko w mojej hierarchii wartości (znam inne, lepsze dla mnie sposoby na relaks i odpoczynek). … ale już na przykład rozwój jest dla mnie bardzo ważny. Podróże mogą też być do tego narzędziem. Na szczęście nie są jedynym i mój “rozwój” w długi weekend może się mieć równie świetnie na miejscu w Warszawie, jaki i na drugim końcu Polski czy Świata.
8. Nie mam potrzeby, że “muszę coś zobaczyć”.
Mam absolutny brak presji na “bycie i zobaczenie” na przykład stu najpiękniejszych miejsc świata. Może to przyszło z wiekiem, czasem, z tym, jak właściwie każda podróż stała się osiągalna finansowo (tak przy okazji – podróże, nawet w odległe miejsca nie muszą kosztować “milionów”), z większą świadomością siebie, czy spełnieniem swojego największego marzenia podróżniczego – czyli zobaczeniem pełnego zaćmienia słońca.
Fajnie jest pojechać i coś zobaczyć, ale akurat dla mnie jeszcze fajniej jest spotkać się z ciekawymi ludźmi, podpatrzeć, jak żyją, pogadać o tym jak “życie” u nich wygląda, zjeść coś dobrego ( a najlepiej jeszcze wspólnie upichcić), albo odwiedzić znajomych kolejny raz “gdzieś w świecie” – tylko dlatego, że nie widzieliśmy się kilka miesięcy.
Także super turystyczne hotele, wypasione atrakcje, tłumy turystyczne – do mnie zwyczajnie nie trafiają. Po takim “turystycznym” wyjeździe jestem bardziej zmęczona niż przed.
9. Mam dom, który lubię.
Nie wiem jak wy, ale ja bardzo dużo energii, czasu i takiego pozytywnego wysiłku wkładam w to, aby mieszkanie, w którym mieszkam, było estetyczne. Niezależnie czy jest moje, czy wynajmowane – bo i takie przypadki szczególnie podczas kontraktów z pracy miałam.
Oczywiście, estetyka czy piękno są pojęciami względnymi, bo to, co podoba się akurat mnie, niekoniecznie musi podobać się komuś innemu. Ale chodzi o to, że moje mieszkanie ma być miejscem, które mi się podoba. Miejscem, w którym dobrze się czuje, które relaksuje mnie i w którym lubię spędzać czas… a właśnie z tym “pobyciem we własnym domu” poza wolnymi dniami u nas, jako rodziny różnie bywa. Długi weekend to doskonały czas, żeby wreszcie spokojnie, bez większego pośpiechu, tak po ludzku pomieszkać we własnym domu. Poco mam płacić komuś za hotel, czy wynajęcie mieszkania skoro mogę mieszkać u siebie? Wiem, wiem… zaraz powiecie “ale miejsce, do którego jedziesz…”. I tu dochodzimy do kolejnego punktu…
10. Mieszkam w mieście, które uwielbiam.
Jestem Warszawianką. Tu się urodziłam, ale nie zawsze mieszkała tylko tu. Zwiedziłam wiele krajów i miast (większych i mniejszych), miałam okazję pomieszkać dłuższy czas w kilku, które bardzo lubię i wydawały mi się świetne… a jednak zawsze wracając do Warszawy, czułam ( i czuję tak nadal, kiedy wracam z jakiejś podróży), że “tu” jest mój dom. Szczególnie w okresie wiosenno-letnim, no i jeszcze wczesną jesienią Warszawa jest według mnie super.
Do tego w długie weekendy czy wakacje, wreszcie nie ma korków i można spokojnie zaparkować pod ulubionymi restauracjami, kawiarniami, parkami, galeriami….
11. Długi weekend to świetny czas dla bliskich “na miejscu”.
Tak, z mężem czy synem mogę gdzieś wyjechać, ale już mojej Mamy, przyjaciół, nie mówiąc o moich ponad dziewięćdziesięcioletnich dziadkach, nie “zataszczę” ze sobą. Długi weekend, to świetny czas, aby nadrobić rodzinne i przyjacielskie spotkania. Nie wszyscy moi znajomi wyjeżdżają na długie weekendy 😉 … a są nawet tacy, co właśnie na długie weekendy “zjeżdżają” się do Warszawy, żeby odwiedzić na przykład swoich rodziców… i ja z takich okazji lubię korzystać.
12. Długi weekend to świetny czas do “ukulturalnienia”.
Mogę wtedy nadrobić kino (bo dziadkowie z chęcią zajmą się wnuczkiem ;-)), zobaczyć ciekawą wystawę czy zwyczajnie udać się na spokojny spacer do parku, albo wycieczkę rowerową. Moje miasto oferuje wiele atrakcji i fajnie jest czasami być takim “turystą” u siebie.
13. Długi weekend to czas na pyszne jedzenie!
Jedzenie w dwóch wariantach. Pierwszy to wybranie się do kawiarni czy restauracji, w których też wreszcie jest pusto i łatwiej o stolik (szczególnie na zewnątrz) oraz parking. A drugi to oczywiście nieśpieszne gotowanie w domu, albo rodzinne grillowanie.
Jeśli śledzisz mojego prywatnego Instagrama, to wiesz, że jestem łakomczuchem i uwielbiam gotować. W tygodniu nie mam na to za dużo czasu, więc raczej są to dania z rodzaju 15-30 minut w kuchni. Taki długi weekend, to zupełnie co innego. Celebracja i festiwal ulubionych smaków może zaczynać się od śniadania, ciągnąć przez obiad, popołudniowy aperitif (zgodnie z włoską tradycją), aż po kolację.
14. Pełen spontan.
W tygodniu akurat u nas w domu, mamy dość ścisły plan działania. Planujemy pracę, aktywności zawodowe i przedszkolne, posiłki, treningi i tego planu się trzymamy. Długi weekend – to z kolei takie “mini wakacje”. Działamy raczej bez planu, to znaczy mamy ogólny zarys co i jak, ale pozostawiamy dużą dozę spontaniczności i pozwalamy, aby ten dzień zwyczajnie płynął. Zatrzymujemy się czasami dłużej na tym, co fajne i przyjemne tu i teraz… zupełnie nie stresując się, że coś z “planu dnia” się przesunie albo nawet wypadnie.
15. Długi weekend w domu – to wakacje!
Czyli nie sprzątam, nie pracuję, nie robię nic “na siłę, bo powinnam”, nie nadganiam “straconego czasu”. Zachowuję się tak, jak bym była na wakacjach. Oczywiście, że miewam długie weekendy, które są poświęcone pracy. No bo przecież nie jest tak, że cały świat ma długi weekend! Czasami przy projektach trzeba jednak popracować albo jest jakaś ciekawa konferencja, na którą chcę jechać. Chodzi mi jednak o to, że jeśli ma to być czas wolny, to nie rzucam się w wir nadrabiania zaległych obowiązków domowych. Przecież w hotelu, na wyjeździe nie biegałabym ze szmatą, prasowała pogniecionych gaci, czy latała na odkurzaczu. W taki weekend w domu robię to, na co mam ochotę i co sprawia mi przyjemność. Robię po to, żeby ten czas wypoczynku był czasem wypoczynku… czyli jestem takim “turystą” także na swoich włościach.
Z mojej strony tyle. Pamiętaj, to Ty jesteście “narratorem” swojej opowieści. Jeśli podróże, to Twoja prawdziwa pasja i “chwytasz każdą chwilę”, żeby ją realizować – rób tak nadal. Natomiast jeśli jeździsz głównie dlatego, że wypada, albo bo wszyscy jeżdżą, albo uciekasz przed swoim życiem “na miejscu”, nie mówiąc już o wydawaniu pieniędzy, których nie masz na podróże, to choć może wybierasz się na piękne wakacje na kilka dni, to nie jest to jednak “podróż życia”, jaką przydałoby Ci się odbyć. Czas stać się narratorem własnej historii i napisać ją tak, jak pasuje właśnie Tobie, a nie iść za “owczym pędem”.
… A jeśli, bardzo, bardzo i jeszcze raz bardzo zależy Ci, żeby być “w trendzie”, to zawsze możesz powiedzieć, że wdrażasz w swoje życie minimalizm, pozbywasz się tego, co dla Ciebie jest zbędne… i w Twoim przypadku padło akurat na podróże 😉 .
A teraz jestem ciekawa Waszych opinii!
? Jeśli lubisz podróże, to co w nich najbardziej lubisz?
a jak nie lubisz, to czego najbardziej nie lubisz w podróżowaniu? 🙂
Dajcie znać w komentarzach! 🙂